1 sierpnia 2012

18. Lepsze jutro.

Opowiadanie  I : Oczy Szeroko Zamknięte.

Ktoś musi wierzyć w lepsze jutro, by podtrzymywać fundamenty dzisiejszego świata.


Kiedy otworzyła oczy, słońce już chowało się za horyzontem. Czuła się otępiała i zupełnie zdezorientowana – tak jak ktoś, kto nieświadomie zasypia w ciągu dnia i nagle budzi się, kiedy jest już zupełnie ciemno. Przez chwilę zastanawiała się dlaczego leży w środku jakiegoś lasu, z ubraniem całym przemoczonym od wilgotnej rosy, która osiadła na trawie. Wspomnienia zaczęły stopniowo napływać, zapełniając luki w pamięci. Podniosła się powoli, sprawdzając czy wszystkie jej kości są jeszcze na swoich miejscach. Prawa ręka pulsowała bólem i była mocno napuchnięta. Skrzywiła się, ruszając szyją i kiedy podniosła lewą dłoń do głowy, wyczuła pod palcami dużego, bolesnego guza. Poza tym wszystko wydawało się być w porządku. Ignorując mdłości, które były pewnie oznaką wstrząśnienia mózgu, ruszyła przez las, starając się znaleźć ścieżkę do zamku. Mimo że kilka ( a może kilkanaście – która była właściwie godzina…?) godzin wcześniej, kiedy biegła tą samą drogą, wydawało jej się, że ucieczka trwa w nieskończoność. Teraz pokonała trasę w zaledwie dwadzieścia minut powolnego marszu. Ciągle rozglądała się po bokach, sprawdzając czy mieszkańcy Zakazanego Lasu zaraz nie pojawią się gdzieś w zaroślach, żeby zrobić jej krzywdę.
Towarzysząca jej na każdym kroku nierealność, obejmująca wszystko – od jej dziwnego, bezbarwnego nastroju do otaczającego ją dookoła świata, który tonąc w blasku zachodzącego słońca, wydawał się dziwnie milczący, sprawiała łudzące wrażenie snu.
W końcu wydostała się spomiędzy drzew, wychodząc na błonia. Nie zauważyła żadnych śladów walki, a jednak utrzymana w ciszy atmosfera sama wskazywała na to, że wydarzyło się tutaj coś dziwnego. Coś, co złowróżbnie wisiało w powietrzu. Co napawało ją irracjonalnym lękiem.
Idąc ścieżką w stronę zamku, czuła się jak ostatni człowiek na świecie. Była przerażona tym, co dzieje się dookoła – nasyconą emocjami, których nie da się opisać słowami, atmosferą. Wewnętrzne uczucie, że coś jest nie tak – że zapomniała o jakimś elemencie istniejącej układanki, towarzyszące często właśnie w snach, nasilało się coraz bardziej. Rozglądała się nieustannie, ale na rozległych błoniach Hogwartu nie było ani jednej osoby. Nie słyszała ptaków ani owadów. Gęste, letnie powietrze było suche i duszące, tak jakby zaraz miało się zbierać na potężną burzę.
Kolejny gwałtowny obrót i badawcze spojrzenie w kierunku Zakazanego Lasu. Nad czubkami drzew nie dostrzegła nawet jednego szybującego ptaka, co dziwne – bo zwykle o tej porze wszelkie myszołowy i tym podobne ptaki zaczynały kołować nad drzewami, rozpoczynając polowanie.
 Kiedy stanęła u stóp zamku, słońce prawie całkowicie schowało się za linią horyzontu. Podniosła wzrok, spoglądając w stronę otwartych drzwi wejściowych, obawiając się tego, co mogła tam zobaczyć. Swoich przyjaciół czy Śmierciożerców świętujących zwycięstwo? Oczami wyobraźni ujrzała Voldemorta, który z pełnym samozadowolenia uśmiechem zasiada na, do tej pory pustym, honorowym miejscu Albusa Dumbledore’a w Wielkiej Sali. Potrząsnęła głową i wyparła ten obraz z myśli. Wyobraziła sobie swoich przyjaciół biegnących w jej kierunku.
To dodało jej odwagi. Ruszyła do przodu. Każdy krok kosztował ją masę wysiłku, ale jednocześnie zbliżał do poznania prawdy. Nagle serce zabiło jej szybciej. Ktoś zbiegł po kamiennych stopniach z Sali Wejściowej.
- Ron!
Bez namysłu rzuciła się w jego kierunku, obejmując go z całych sił. Ignorowała ból, który nasilał się w jej ręce z każdym ruchem. Podczas tej osobliwej wędrówki, przez głęboki szok, zupełnie zapomniała o swoich urazach. Dopóki nie zobaczyła biegnącego w jej kierunku Rona, który był najpewniejszą rzeczą, na którą mogła liczyć, przestała zadręczać się myślami o wylądowaniu w samym środku nierzeczywistego koszmaru. Teraz, kiedy już wszystko było bardziej rzeczywiste, zamierzała zrobić ze sobą porządek. Co prawda, nie potrafiła się sama poskładać, ale kiedy tylko dowie się, że ze wszystkimi przyjaciółmi wszystko w porządku, postara się przynajmniej sprawić, że ręka nie będzie tak piekielnie bolała.
- Czy Harry…?
- Żyje– przerwał jej Ron, przyciskając ją do siebie. Roześmiała się, jednocześnie czując jak z jej, już wilgotnych oczu, tryskają łzy. Łzy radości, łzy triumfu, łzy z odzyskanych przyjaciół, łzy za tych, którzy polegli, łzy smutku i łzy radości. Dziwna, ale tak bardzo pierwotna, naturalna, ludzka reakcja.
- A Ginny? Luna? Ne…
- Są cali i zdrowi, Hermiono. My za to myśleliśmy… myślałem, że już nie żyjesz – wydyszał, kładąc dłonie po obu stronach jej twarzy. Kciukami otarł jej łzy. Zauważyła, że on też miał zaszklone oczy.
„Ludzkie łzy to z jednej strony wyraz ogromu cierpienia, lecz z drugiej także ulga. Razem z łzami wypływa cierpienie, by zrobić miejsce na nową, kolejną falę bólu. Inaczej ból przestałby się w nim mieścić.” *
- W takim razie kto? – szepnęła, przygotowując się na ucisk w żołądku. Ignorowała jego pytania, bo chciała dowiedzieć się jak najprędzej. Gorączkowo pragnęła jak najszybciej uwolnić się o tego uczucia spadania, kiedy nagle dowiadujemy się o tragicznych wiadomościach. Tak strasznie nie chciała znowu tego przeżywać, jednocześnie czując, że jest to koniecznością. No, już – to trochę jak odrywanie plastra. W pierwszym momencie ból powoduje taki szok, że jest prawie nie odczuwalny, poczym zaczerwieniona skóra zaczyna szczypać coraz mocniej i mocniej. Ale w końcu przestaje… Bardzo wierzyła w ostatnią fazę żałoby, czyli pogodzenie się ze stratą.
- Nie myśl o tym teraz.  -  Przytulił jej głowę do swojej piersi, a ona objęła go mocno ramionami. Zbyt dużo się działo, by mogła udźwignąć to samotnie.
Miała ochotę gwałtownie zaprotestować.
NIE!
Ale… Miał rację. Nie mogła już wytrzymać tego całego napięcia.
- W porządku.
            Nie wypuszczając się z kurczowych, troskliwych objęć, usiedli na zamkowych stopniach. Jak dobrze było mieć teraz przyjaciela. Objęcia kogoś tak bliskiego, kto mógł życzyć jej jedynie dobrych rzeczy, były idealnym schronieniem.
Czerwono- pomarańczowa łuna jeszcze przez kilka minut rozświetlała niebo. Dla zasmuconej,  zapatrzonej w horyzont Hermiony, symbolizowała ona przelaną tego dnia krew. Ron uznał ten kolor za kolor zwycięstwa – zakończenia tej wojny.
Oparła głowę na ramieniu Rona i patrząc na pogrążający się coraz bardziej w cieniu czubki drzew w Zakazanym Lesie, myślała o tym, gdzie Malfoy może teraz być. Czy został w Zakazanym Lesie? Czy uciekł razem z tymi Śmierciożercami, którym cudem udało się uniknąć sprawiedliwości? Czy zginął?
Nie chciała już o tym myśleć. Była tak koszmarnie zmęczona ciągłymi obrazami, które zupełnie mimowolnie pojawiały się pod zamkniętymi powiekami.
Bała się przyszłości. W tej chwili wydawała się ona tak nierealna. Wiedziała, że wszyscy razem muszą teraz odbudować ich wspólny świat. Nie miała pojęcia kogo zabrakło w kręgu jej przyjaciół, znajomych. Miała ochotę uciec, jednocześnie wiedząc, że nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie byłaby bezpieczna przed własnymi lękami. Przed własnymi myślami.
- Wkrótce będzie już trochę lepiej, prawda? – zapytała Rona.
- Musi być lepiej – odparł.
Uśmiechnęła się, blado, z bólem. Dobrze, że przynajmniej Ron w to wierzył.
Ktoś musiał.
***


Cytat - Dorota Terakowska.

1 komentarz:

  1. Dobrze że już po wszystkim, ale gdzie Draco i kiedy znów się spotkają?

    OdpowiedzUsuń