Opowiadanie I : Oczy Szeroko Zamknięte.
Ktoś
musi wierzyć w lepsze jutro, by podtrzymywać fundamenty dzisiejszego świata.
Kiedy
otworzyła oczy, słońce już chowało się za horyzontem. Czuła się otępiała i zupełnie
zdezorientowana – tak jak ktoś, kto nieświadomie zasypia w ciągu dnia i nagle
budzi się, kiedy jest już zupełnie ciemno. Przez chwilę zastanawiała się
dlaczego leży w środku jakiegoś lasu, z ubraniem całym przemoczonym od wilgotnej
rosy, która osiadła na trawie. Wspomnienia zaczęły stopniowo napływać,
zapełniając luki w pamięci. Podniosła się powoli, sprawdzając czy wszystkie jej
kości są jeszcze na swoich miejscach. Prawa ręka pulsowała bólem i była mocno
napuchnięta. Skrzywiła się, ruszając szyją i kiedy podniosła lewą dłoń do
głowy, wyczuła pod palcami dużego, bolesnego guza. Poza tym wszystko wydawało
się być w porządku. Ignorując mdłości, które były pewnie oznaką wstrząśnienia
mózgu, ruszyła przez las, starając się znaleźć ścieżkę do zamku. Mimo że kilka
( a może kilkanaście – która była właściwie godzina…?) godzin wcześniej, kiedy
biegła tą samą drogą, wydawało jej się, że ucieczka trwa w nieskończoność.
Teraz pokonała trasę w zaledwie dwadzieścia minut powolnego marszu. Ciągle
rozglądała się po bokach, sprawdzając czy mieszkańcy Zakazanego Lasu zaraz nie
pojawią się gdzieś w zaroślach, żeby zrobić jej krzywdę.
Towarzysząca
jej na każdym kroku nierealność, obejmująca wszystko – od jej dziwnego, bezbarwnego
nastroju do otaczającego ją dookoła świata, który tonąc w blasku zachodzącego
słońca, wydawał się dziwnie milczący, sprawiała łudzące wrażenie snu.
W
końcu wydostała się spomiędzy drzew, wychodząc na błonia. Nie zauważyła żadnych
śladów walki, a jednak utrzymana w ciszy atmosfera sama wskazywała na to, że wydarzyło
się tutaj coś dziwnego. Coś, co złowróżbnie wisiało w powietrzu. Co napawało ją
irracjonalnym lękiem.
Idąc
ścieżką w stronę zamku, czuła się jak ostatni człowiek na świecie. Była przerażona
tym, co dzieje się dookoła – nasyconą emocjami, których nie da się opisać
słowami, atmosferą. Wewnętrzne uczucie, że coś jest nie tak – że zapomniała o
jakimś elemencie istniejącej układanki, towarzyszące często właśnie w snach,
nasilało się coraz bardziej. Rozglądała się nieustannie, ale na rozległych
błoniach Hogwartu nie było ani jednej osoby. Nie słyszała ptaków ani owadów.
Gęste, letnie powietrze było suche i duszące, tak jakby zaraz miało się zbierać
na potężną burzę.
Kolejny
gwałtowny obrót i badawcze spojrzenie w kierunku Zakazanego Lasu. Nad czubkami drzew
nie dostrzegła nawet jednego szybującego ptaka, co dziwne – bo zwykle o tej porze
wszelkie myszołowy i tym podobne ptaki zaczynały kołować nad drzewami, rozpoczynając
polowanie.
Kiedy stanęła u stóp zamku, słońce prawie całkowicie
schowało się za linią horyzontu. Podniosła wzrok, spoglądając w stronę
otwartych drzwi wejściowych, obawiając się tego, co mogła tam zobaczyć. Swoich
przyjaciół czy Śmierciożerców świętujących zwycięstwo? Oczami wyobraźni ujrzała
Voldemorta, który z pełnym samozadowolenia uśmiechem zasiada na, do tej pory pustym,
honorowym miejscu Albusa Dumbledore’a w Wielkiej Sali. Potrząsnęła głową i
wyparła ten obraz z myśli. Wyobraziła sobie swoich przyjaciół biegnących w jej
kierunku.
To
dodało jej odwagi. Ruszyła do przodu. Każdy krok kosztował ją masę wysiłku, ale
jednocześnie zbliżał do poznania prawdy. Nagle serce zabiło jej szybciej. Ktoś zbiegł
po kamiennych stopniach z Sali Wejściowej.
- Ron!
Bez
namysłu rzuciła się w jego kierunku, obejmując go z całych sił. Ignorowała ból,
który nasilał się w jej ręce z każdym ruchem. Podczas tej osobliwej wędrówki, przez
głęboki szok, zupełnie zapomniała o swoich urazach. Dopóki nie zobaczyła biegnącego
w jej kierunku Rona, który był najpewniejszą rzeczą, na którą mogła liczyć, przestała
zadręczać się myślami o wylądowaniu w samym środku nierzeczywistego koszmaru.
Teraz, kiedy już wszystko było bardziej rzeczywiste, zamierzała zrobić ze sobą
porządek. Co prawda, nie potrafiła się sama poskładać, ale kiedy tylko dowie
się, że ze wszystkimi przyjaciółmi wszystko w porządku, postara się przynajmniej
sprawić, że ręka nie będzie tak piekielnie bolała.
- Czy
Harry…?
-
Żyje– przerwał jej Ron, przyciskając ją do siebie. Roześmiała się, jednocześnie
czując jak z jej, już wilgotnych oczu, tryskają łzy. Łzy radości, łzy triumfu, łzy
z odzyskanych przyjaciół, łzy za tych, którzy polegli, łzy smutku i łzy
radości. Dziwna, ale tak bardzo pierwotna, naturalna, ludzka reakcja.
- A
Ginny? Luna? Ne…
-
Są cali i zdrowi, Hermiono. My za to myśleliśmy… myślałem, że już nie żyjesz –
wydyszał, kładąc dłonie po obu stronach jej twarzy. Kciukami otarł jej łzy.
Zauważyła, że on też miał zaszklone oczy.
„Ludzkie łzy to z jednej strony wyraz ogromu
cierpienia, lecz z drugiej także ulga. Razem z łzami wypływa cierpienie, by
zrobić miejsce na nową, kolejną falę bólu. Inaczej ból przestałby się w nim mieścić.”
*
- W
takim razie kto? – szepnęła, przygotowując się na ucisk w żołądku. Ignorowała jego
pytania, bo chciała dowiedzieć się jak najprędzej. Gorączkowo pragnęła jak najszybciej
uwolnić się o tego uczucia spadania, kiedy nagle dowiadujemy się o tragicznych
wiadomościach. Tak strasznie nie chciała znowu tego przeżywać, jednocześnie czując,
że jest to koniecznością. No, już – to trochę jak odrywanie plastra. W pierwszym
momencie ból powoduje taki szok, że jest prawie nie odczuwalny, poczym
zaczerwieniona skóra zaczyna szczypać coraz mocniej i mocniej. Ale w końcu przestaje…
Bardzo wierzyła w ostatnią fazę żałoby, czyli pogodzenie się ze stratą.
- Nie
myśl o tym teraz. - Przytulił jej głowę do swojej piersi, a ona objęła
go mocno ramionami. Zbyt dużo się działo, by mogła udźwignąć to samotnie.
Miała
ochotę gwałtownie zaprotestować.
NIE!
Ale… Miał rację. Nie
mogła już wytrzymać tego całego napięcia.
- W
porządku.
Nie wypuszczając się z kurczowych,
troskliwych objęć, usiedli na zamkowych stopniach. Jak dobrze było mieć teraz
przyjaciela. Objęcia kogoś tak bliskiego, kto mógł życzyć jej jedynie dobrych
rzeczy, były idealnym schronieniem.
Czerwono-
pomarańczowa łuna jeszcze przez kilka minut rozświetlała niebo. Dla zasmuconej, zapatrzonej w horyzont Hermiony,
symbolizowała ona przelaną tego dnia krew. Ron uznał ten kolor za kolor
zwycięstwa – zakończenia tej wojny.
Oparła
głowę na ramieniu Rona i patrząc na pogrążający się coraz bardziej w cieniu czubki
drzew w Zakazanym Lesie, myślała o tym, gdzie Malfoy może teraz być. Czy został
w Zakazanym Lesie? Czy uciekł razem z tymi Śmierciożercami, którym cudem udało
się uniknąć sprawiedliwości? Czy zginął?
Nie
chciała już o tym myśleć. Była tak koszmarnie zmęczona ciągłymi obrazami, które
zupełnie mimowolnie pojawiały się pod zamkniętymi powiekami.
Bała
się przyszłości. W tej chwili wydawała się ona tak nierealna. Wiedziała, że wszyscy
razem muszą teraz odbudować ich wspólny świat. Nie miała pojęcia kogo zabrakło
w kręgu jej przyjaciół, znajomych. Miała ochotę uciec, jednocześnie wiedząc, że
nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie byłaby bezpieczna przed własnymi
lękami. Przed własnymi myślami.
- Wkrótce
będzie już trochę lepiej, prawda? – zapytała Rona.
- Musi
być lepiej – odparł.
Uśmiechnęła
się, blado, z bólem. Dobrze, że przynajmniej Ron w to wierzył.
Ktoś
musiał.
***
Cytat
- Dorota Terakowska.
Dobrze że już po wszystkim, ale gdzie Draco i kiedy znów się spotkają?
OdpowiedzUsuń