OPOWIADANIE I : OCZY
SZEROKO ZAMKNIĘTE.
Przystanął
na rozdrożu; na dwie strony wiły się od niego wąskie dróżki.
Ścieżka na zachód
prowadzi do Hogwartu.
Ścieżka na wschód – do
wolności…
-Wiesz, że kiedy
odejdziesz, nie będzie już odwrotu?
Czyż
nie tego pragnęła? Uwolnić się od niego raz na zawsze…
-Wiem.
Nie
będę tęsknił. Nie będę…
Odwrócił
się powoli, zostawiając ją samą na wybranej ścieżce, z sercem na dłoni.
Odszedł, nie odwracając się ani razu…
Serce,
zastygłe w oczekiwaniu, wyślizgnęło jej się z ręki i upadając na skałę, rozbiło
się na tysiąc kawałków…
Siedziała
na parapecie, bezmyślnie patrząc na błonia. Czuła się tak, jakby ktoś zrobił sobie
z niej niezbyt zabawny żart i jednym zaklęciem wymazał całą jej przeszłość.
Wszystkie wydarzenia nagle stały się zamkniętym na kłódkę rozdziałem, niedostępnym
dla jej umysłu. Zupełnie jakby wszystko to, co wzbudzało w niej szczęście,
stało się jedynie odległą przeszłością. Echem… Nie, wyobrażeniem. Tak, jakby po
prostu wszystkie te wspomnienia stworzyła w swojej głowie.
-
Wszystko zepsułam – szepnęła cicho. Popełniła błąd, przywiązała się. Tak bardzo
pilnowała się, żeby tego nie zrobić. Zaufanie zawsze jest początkiem końca. Stawaniem
na krawędzi i pozwoleniem sobie na skok, ufając, że ta druga osoba stoi tam na
dole, gotowa nas złapać. Kiedy ufamy, nawet z zawrotną szybkością spadając w
dół, do głowy nawet nie przychodzi myśl o zderzeniu z ziemią. Ale jeśli to się
stanie, nie mamy siły się już podnieść, ponownie pozwolić sobie na tak
tragiczną w skutkach pomyłkę. Do momentu… w którym zapominamy o całym bólu. Kiedy
ten staje się tylko wyblakłym uczuciem, znowu naiwnie szukamy źródła nadziei.
W momencie pożegnania, myślała, że straciła
wszystko. Przygotowana do tej myśli, znieczulona wściekłością, pozwoliła sobie
na pierwszy upadek. Ale kiedy w jednej chwili sytuacja zmieniła się o sto
osiemdziesiąt stopni, kiedy uratował jej życie…
Czy to nie był wystarczający powód,
by mogła mu znowu zaufać?
Wiedziała, że nigdy nie będzie osobą,
która nie ma nic do stracenia. Zdolność do miłości automatycznie ją wiązała,
czyniła z niej człowieka słabszego. Im więcej kochamy, tym więcej możemy
stracić. Stara, mądra prawda. Na pocieszenie ludzie dodają, że zawsze można coś
zyskać - prawdziwe uczucie. Możliwość powiedzenia sobie w podeszłym wieku, że
tak, oto przeżyło się właśnie to, czego wszyscy tak szukają.
Czy ona cokolwiek zyskała?
Nie. Tylko idiotycznie się zakochała.
W kimś, kto nawet nie starał się udawać, że ma jakiekolwiek uczucia.
Nie
potrzebowała nieustannych zapewnień o miłości.
Nie
potrzebowała długich spacerów z trzymaniem się za ręce.
Nie
potrzebowała romantycznych kolacji, kwiatów, prezentów i biżuterii.
Nie
potrzebowała nawet niczyjego uznania.
Pragnęła
jedynie jego akceptacji, odrobiny przyzwolenia i wzajemności. Niczego więcej.
„Nie należy mieszać
miłości z niewolnictwem serca.”*
Szkoda, że nie wiedziała tego, zanim
pozwoliła sobie tak fatalnie uwierzyć w to uczucie.
***
Przesuwał ustami wzdłuż linii jej
szczęki. Sunął wargami po jej szyi, schodząc na obojczyki. Muskał delikatną skórę,
momentami lekko zahaczając o nią zębami, jakby w ostatnim momencie zupełnie
zmieniał zdanie, stając się na powrót delikatnym. Słuchał jej westchnień,
oddechów. Chciał znowu usłyszeć jej głos.
Drobne dłonie dotknęły jego twarzy,
kierując ją do góry. Ich spojrzenia złączyły się na jeden krótki moment, ale
nie miał ani chwili dłużej, by móc napawać się elektryzującym uczuciem, które
zawisło w powietrzu pomiędzy nimi, bo poczuł na ustach jej delikatne, ale
łapczywe wargi. Przez kilka krótkich chwil mógł trzymać ją w ramionach, całować
i wdychać zapach jej włosów, które kojarzyły mu się z aromatem rajskich owoców.
Ale kiedy ponownie otworzył oczy, zobaczył jedynie, że jego ręce są puste. Jej
ciało, trzymane jeszcze przed chwilą w ramionach, rozpłynęło się. Rozejrzał się
gorączkowo, ale pomieszczenie było całkowicie puste. Zniknęła. Spuścił wzrok na
swoje dłonie, tak jakby chciał obwinić je, że nie trzymały jej dostatecznie
mocno. W powietrzu unosił się jeszcze zapach jej szamponu. Zacisnął oczy, ale
kiedy ponownie je otworzył, nic nieuległo zmianie. Nadal siedział zupełnie sam.
Draco gwałtownie zbudził się ze snu,
oddychając ciężko. Dookoła panowały egipskie ciemności. Usiadł na łóżku,
zrzucając stopy na marmurową posadzkę. Lodowaty kamień w zetknięciu z rozgrzaną
skórą wzbudzał nieprzyjemne uczucie, ale zignorował je, wstając z materaca i
podchodząc do okna. Blask księżyca był tak nikły, że praktycznie wcale nie
dawał światła. Obserwował ciemne chmury, które powoli zachodziły na srebrną
tarczę, w końcu pochłaniając ją w całości. Zapatrzył się w ciemność.
Powinieneś
dawno przyznać się do tego, że nigdy nie chciałeś wracać. Ani do Hogwartu, ani do
domu, ani nigdzie tam, gdzie ktokolwiek jeszcze o tobie pamiętał… Powinieneś przyznać,
że nie zależy ci na służbie u Czarnego Pana. Powinieneś powiedzieć jej prawdę
– że chcesz po prostu wolności i
spokoju…
Wrócił z powrotem do łóżka. Starał
się o niej nie myśleć.
Jeszcze tylko dwa dni.
-
Dasz sobie radę, wytrzymasz – powtórzył sobie po raz tysięczny w ciągu
ostatnich kilku dni, które były najtrudniejsze. Potarł dłonią twarz, jeszcze
raz rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu i w końcu opadł na poduszki.
Przecież musiał wytrzymać.
***
Ron osunął się cicho na fotel
naprzeciwko niej. Uśmiechnęła się do niego blado. Nikt nie miał już siły ani
ochoty na rozmowy, smutki i rozpamiętywanie. Na jej prośbę, przyjaciele
taktownie udawali, że jej przeżycia nigdy nie miały miejsca. Tylko Ginny znała
prawdę, więc sekrety panny Granger były bezpieczne. A przecież skąd wszyscy
inni mieli wiedzieć, jak bardzo za nim tęskniła? Lepiej było udawać, że
zamknięty rozdział przeszłości już ją nic nie obchodzi.
Ron ujął jej dłoń, podnosząc na nią wzrok.
Otworzyła usta w nagłym odruchu wyspowiadania się ze wszystkich swoich myśli.
Tak, jakby tama powstrzymująca do tej pory wszystkie słowa, puściła. Ale
widocznie Ron miał dopowiedzenia coś ważniejszego, bo lekko ją uciszył.
-
Nie. Pozwól, że ja pierwszy coś ci powiem.
Zamknęła usta i spojrzała na niego z
wyczekiwaniem.
-
Nie mogę cię już takiej oglądać. Ten… drań… Malfoy. Skrzywdził cię i
przysięgam, że pożałuje tego, co zrobił. Jak tylko go spotkam…
-
Zaraz! – Hermiona wpatrywała się w przyjaciela przerażona. Nie, przecież nie mógł
nic wiedzieć! Otworzyła usta, ale on ubiegł jej pytanie.
-
Nie, Ginny nic mi nie mówiła. Chociaż wiem, że coś wie. Ale ja znam cię zbyt
dobrze. To oczywiste, że to jego wina. To znaczy, Malfoya. Przed tym jak cię
porwał, byłaś przecież normalna.
Uspokojona Hermiona kiwnęła obojętnie
głową. Skoro nie wiedział prawdy, mógł sobie myśleć co tylko mu przyszło do
głowy.
We względnej ciszy panującej w Pokoju
Wspólnym rozległ się zgrzyt odsuwającego się portretu Grubej Damy. Ron zupełnie
nie zwrócił na to uwagi, ale spojrzenie Hermiony powędrowało w tamtym kierunku.
Ginny przeszła przez dziurę za
portretem. Wyglądała, jakby ktoś przypudrował jej twarz trupiobladym pudrem.
Skóra pod piegami była zupełnie biała. Hermiona instynktownie wyczuła, że stało
się coś bardzo, bardzo złego.
-
Śmierciożercy zaatakowali Hogwart.
Ginny nie musiała krzyczeć, żeby
zdobyć posłuch. Zanim otworzyła usta, kilka głów obróciło się w jej stronę. Ale
kiedy tylko wypowiedziała trzy budujące grozę słowa, wszyscy bez wyjątku
momentalnie zamilkli. Oprócz Rona, który zaabsorbowany swoim monologiem, nawet
nie zwrócił uwagi na siostrę.
Hermionie z początku wydawało się, że
to beznadziejnie głupi żart. Zupełnie niepasujący do rezolutnej Ginny. Ale im
dłużej badała twarz swojej przyjaciółki, tym szybciej utwierdzała się w
przekonaniu, że panna Weasley jest śmiertelnie poważna.
Hermiona zerwała się na równe nogi,
potrącając Rona, który dopiero w tym momencie zorientował się, że coś jest nie
tak. Rozejrzał się po Pokoju Wspólnym, ale nie miał szansy zapytać ani Ginny,
ani Hermiony o co chodzi, gdyż obie gwałtownie wybiegły.
Granger skakała po trzy schodki na
raz, by jak najszybciej znaleźć się w Wielkiej Sali i poznać wszystkie
szczegóły. Jeszcze nigdy nie była tak
gotowa do walki jak w tej chwili. Zależało jej na przyjaciołach, ale sama nie
miała nic do stracenia. Stała się dziwnie otępiała, jakby już zupełnie nie
dbała o swoje życie.
Biegła coraz szybciej, skacząc po
marmurowych stopniach. I mimo całej siły woli na jaką było ją stać, wciąż nie
mogła wymazać jego obrazu z głowy. Czy był tam z nimi? Czy znowu zobaczy jego
twarz? Chcąc uzyskać całą tę wiedzę, jednocześnie miała ochotę, żeby te pytamia na zawsze
pozostały bez odpowiedzi.
***
Koło ucha śmignęło jej jadowicie
zielone zaklęcie. Zamachnęła się i strzeliła czerwonym światłem prosto w pierś
jakiegoś Śmierciożercy. Nieprzytomny upadł na ziemię.
Bitwa przeniosła się na błonia. Kiedy
dobiegła do Wielkiej Sali, wszędzie już śmigały zaklęcia. Zauważyła kilku
profesorów i większość Zakonu Feniksa. Walczyło też wielu pełnoletnich uczniów
– reszta została pewnie gdzieś zabezpieczona przez któregoś z nauczycieli. Bez
zastanowienia rzuciła się w ferwor walki. Niemalże z szaleńczym uśmiechem
rzucała zjadliwie zielone, intensywnie niebieskie lub krwistoczerwone promienie w zakapturzone postaci,
z lubością obserwując jak osuwają się nieprzytomni na ziemię lub jak odrzuca ich
na kilka metrów w tył.
Każdy przeciwnik był jak pionek w
szachach. Zlokalizować. Zlikwidować. I tak w kółko, jak jakaś maszyna bez
uczuć. Wyładowywała swoje frustracje. Dzięki temu było jej lepiej… A to byli
źli ludzie. I mając tego świadomość, każde zaklęcie, które wyrządzało im
szkodę, jeszcze bardziej ją nakręcało. Przecież nikogo nie zabijała. To nie
była jej rola. Ale każdy zwycięski pojedynek z czarodziejem o zamaskowanej
twarzy był jak kolejny nabytek do cennej kolekcji, z której mogła być jedynie
dumna.
Niespodziewanie mignęła jej przed
oczami kolejna zakapturzona postać. Tym razem jednak nie brała ona czynnego
udziału w walce. Starała na uboczu, co jakiś czas ukradkiem rzucając zaklęcia w
stronę walczących, tak, jakby robiła to, bo nie chciała wyróżniać się z tłumu.
Hermiona zirytowała się. Co za tchórz! Skoro zdecydował się na maskę
Śmierciożercy, niech teraz chociaż walczy i naraża życie! Nieważne po czyjej
stronie – ona i tak wiedziała, że za chwilę zostanie przez nią znokautowany i
nie będzie już nikomu zagrażał.
Niebieski „Ekspeliarmus!” powędrował w stronę przeciwnika, ale ten, widocznie
przygotowany na atak z jej strony, odbił urok. Zacisnęła zęby.
-
Petrificus Totalus! – Jej zaklęcie
znowu zostało z łatwością odbite. Za to w jej kierunku powędrował fioletowy
snop światła. Machnęła różdżką –
wystrzelony przez nią pomarańczowy promień natarł na zaklęcie
Śmierciożercy, zamieniając je w kaskadę fioletowych iskier, które posypały się
w kierunku ziemi. Miała wrażenie, że jej rywal dobrze bawi się całą sytuacją,
czekając tylko na odpowiedni moment by ją zabić. Przeliczyła się – może był
tchórzem, ale na pewno fantastycznie się pojedynkował.
Cofnęła się kilka kroków, nie
spuszczając wzroku z zakapturzonej postaci i wystrzeliła trzy zaklęcia, jedno
po drugim. Ale na nieprzyjacielu nie zrobiło to wrażenia. Machał różdżką do
niechcenia, odbijając lecące w jego kierunku klątwy.
Jej przeciwnik musiał trafić w nią „Relashio”, gdyż niespodziewanie dół jej
szaty zajął się ogniem. Szybko wystrzeliła z końca różdżki strumień wody, który
natychmiast ugasił pożar, ale ta chwila nieuwagi kosztowała ją utratę cennej koncentracji. Kolejne zaklęcie natarło na nią, powodując lekki ból w
skroni. Zanim jednak zdążyła nad nim zapanować, albo przynajmniej zastanowić
się co to za dziwne zaklęcie, które prawie nie wywołuje szkód, przed jej oczami
rozciągnęła się ciemność. W uszach zabrzęczał ogłuszający hałas. Oszołomiona
osunęła się na ziemię, odruchowo zaciskając uszy. Przez kilka chwil siłowała
się z coraz mocniej osłabiającym ją zaklęciem. W końcu objawy zaczęły
ustępować, ale chyba tylko dlatego, że jej przeciwnik je zdjął. Otworzyła oczy,
czekając na kolejny atak. Co to miało być? Po tamtej zabawie, zapewne rywal
będzie chciał teraz potraktować czymś specjalnym, na przykład „Cruciatusem”. Zadrżała na samą myśl,
ale dzielnie podniosła się z ziemi i… stanęła jak wryta. Śmieriożerca stał do
niej bokiem, różdżkę miał opuszczoną. Niemal dawał jej znak, żeby go
zaatakowała. Pewnie był to tylko element jego zabawy, ale wolała nie ryzykować.
Już i tak była osłabiona, a on miał doskonały refleks. Zanim zdążył w ogóle
zorientować się, że odzyskała już przytomność i część sił, umknęła w stronę
najbliższych drzew.
Przegrywała, ale nie mogła się po
prostu poddać. Zupełne zobojętnienie związane ze swoim losem to jedno, a ta
specyficzna, gryfońska odwaga i duma to zupełnie coś innego.
Wzięła głęboki oddech i rozpędzając
się jak mogła najbardziej, wbiegła pomiędzy drzewa w Zakazanym Lesie. Usłyszała
za sobą szelest kroków Śmierciożercy. A jednak nie zamierzał jej odpuścić.
Nadszedł czas jej najważniejszej walki. Przyspieszyła kroku, chcąc zagłębić się
jeszcze bardziej w Zakazany Las, bo przecież najlepszym sposobem walki jest
zaciągniecie nieprzyjaciela w obce terytorium. Nawet kiedy ją zabije, możliwe,
że iż nigdy nie wydostanie się z tej koszmarnej puszczy, zjedzony przez jakieś
dzikie zwierzęta.
Z wściekle bijącym sercem, ruszyła
przed siebie.
***
*
– Antoine deSaint-Exupéry
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz