Opowiadanie II: Oszukać Przeznaczenie.
[ NeYo - Empty Frames ]
Tej jesieni pogoda była wyjątkowo paskudna. Listopad, który nadszedł, przyniósł ze sobą porywisty wiatr, deszcz i śnieg, który przyprószył błonia Hogwartu i okoliczne wioski delikatną białą powłoczką - zupełnie jakby ktoś chcąc zrobić na złość ich mieszkańcom, obsypał je z góry cukrem pudrem. Śnieg topniał w tempie błyskawicznym, a krajobraz w szybkim czasie zamienił się w jedną wielką błotnistą kałużę. Nie było w tym nic zabawnego, zważywszy na ujemne temperatury i ciągły deszcz, który zaskakiwał Hogwartczyków w drodze do cieplarni lub na treningach quidditcha. Przemoczeni do suchej nitki zawodnicy wracali później do Pokojów Wspólnych, przynosząc ze sobą błoto, chłód i paskudne nastroje, które wkrótce udzieliły się wszystkim mieszkańcom zamku. Zagubieni w błędnym kole nauczyciele wyżywali się na uczniach, nakładając na nich ogrom prac domowych, a przytłoczone dzieciaki chcąc ulżyć sobie w stresie, nierozważnie rzucały klątwami na mniej lubianych mieszkańców innych domów ( Neville Longbottom wylądował w Skrzydle Szpitalnym już trzeci raz w tym tygodniu, z przyczyn oczywistych stając się ulubioną ofiarą rozjuszonych Ślizgonów), potęgując gniew nauczycieli i ilość szlabanów. Atmosfera w zamku stała się przesycona niepokojem i gniewem, a każdy uczeń z niecierpliwością wyczekiwał Nocy Duchów, od której nastrój w zamku miał ulec znacznej poprawie z powodu myśli o zbliżających się w szybkim tempie Świętach Bożego Narodzenia.
Tej jesieni pogoda była wyjątkowo paskudna. Listopad, który nadszedł, przyniósł ze sobą porywisty wiatr, deszcz i śnieg, który przyprószył błonia Hogwartu i okoliczne wioski delikatną białą powłoczką - zupełnie jakby ktoś chcąc zrobić na złość ich mieszkańcom, obsypał je z góry cukrem pudrem. Śnieg topniał w tempie błyskawicznym, a krajobraz w szybkim czasie zamienił się w jedną wielką błotnistą kałużę. Nie było w tym nic zabawnego, zważywszy na ujemne temperatury i ciągły deszcz, który zaskakiwał Hogwartczyków w drodze do cieplarni lub na treningach quidditcha. Przemoczeni do suchej nitki zawodnicy wracali później do Pokojów Wspólnych, przynosząc ze sobą błoto, chłód i paskudne nastroje, które wkrótce udzieliły się wszystkim mieszkańcom zamku. Zagubieni w błędnym kole nauczyciele wyżywali się na uczniach, nakładając na nich ogrom prac domowych, a przytłoczone dzieciaki chcąc ulżyć sobie w stresie, nierozważnie rzucały klątwami na mniej lubianych mieszkańców innych domów ( Neville Longbottom wylądował w Skrzydle Szpitalnym już trzeci raz w tym tygodniu, z przyczyn oczywistych stając się ulubioną ofiarą rozjuszonych Ślizgonów), potęgując gniew nauczycieli i ilość szlabanów. Atmosfera w zamku stała się przesycona niepokojem i gniewem, a każdy uczeń z niecierpliwością wyczekiwał Nocy Duchów, od której nastrój w zamku miał ulec znacznej poprawie z powodu myśli o zbliżających się w szybkim tempie Świętach Bożego Narodzenia.
Starsza
panna Greengrass w całej tej sytuacji starała się wyszukiwać jak najjaśniejsze
strony, jednak nawet najgorsze koszmary nie oddawały paskudnej rzeczywistości w
jakiej się znalazła. Zmarznięta jak nigdy w całym swoim siedemnastoletnim
życiu, trzęsła się jak osika, szczekając zębami i czekając na pewnego
przystojnego blondyna, którego jej obwiedzione grafitową kredką oczy miały
ujrzeć już dwadzieścia minut temu. Jej ciało zmieniało się powoli w bryłę lodu.
Drobne płatki śniegu opadały na jej zaróżowiony z zimna nos i roztapiały się
błyskawicznie w zetknięciu z jej skórą. Jak by i tak nie była wystarczająco
zimna, pomyślała ze złością Dafne, pocierając ręką nos, z gorliwą nadzieją, że
jakoś zdoła przywrócić mu naturalny odcień kości słoniowej jaki miała jej cera,
kiedy na dworze nie panowała temperatura chyba z minus dwustu stopni.
Syknęła
głośno, kiedy poczuła, jak zamsz jej botek poddaje się, a środek jej butów robi
się nieprzyjemnie wilgotny.
Rozejrzała
się po raz setny, ale tak jak poprzednim razem, jej nadzieje rozprysły jak
mydlane bańki. Na białej drodze nie było żywej duszy. Wiatr, który zerwał się
niespodziewanie, zadął wściekle, roznosząc w śnieżny pył zaspę stojącą przy
drodze. Dafne przez chwilę zapatrzyła się na tuman wirujących płatków śniegu,
przywodzących namyśl niewielką śnieżycę. Miała nadzieję, że kiedy biały „dym”
opadnie, na ścieżce zobaczy spieszącego do niej Dracona. Ale kiedy krajobraz
ponownie się wyostrzył, a jej oczekiwania spełzły na niczym, zmarszczyła twarz
w geście głębokiego rozczarowania. Przecież nie mógł jej wystawić. Czy coś
mogło mu się stać? Nigdy się nie spóźniał, a tym bardziej nie mogła sobie
wyobrazić, że bez mrugnięcia okiem mógłby ją wystawić, a w dodatku na takim
mrozie. Zatrzęsła się, lecz tym razem z gniewu. Gwałtownie odwróciła się na
pięcie i popchnęła ciężkie drzwi frontowe, zapraszając do Gospody Pod Świńskim
Łbem lodowaty podmuch wiatru. Umięśniony, łysy mężczyzna stojący za barem,
ubrany w obcisły T-shirt, popatrzył na nią ze złością, czując jak na jego obnażonych
przedramionach pojawia się gęsia skórka. Dziewczyna posłała mu przekorne
spojrzenie. „Tylko spróbuj się odezwać, no już!” – prowokowała w myślach. Nigdy
nie znosiła tego tęgiego, napakowanego tępaka, a on odpłacał się jej tym samym,
nigdy nie traktując jej z należytym szacunkiem. A była przecież jego szefową…
No, prawie szefową. Ale to nie zmienia faktu, iż miał się jej słuchać.
- To
i tak bez różnicy. Jest tu tak samo cholernie zimno jak na zewnątrz! – warknęła Dafne, szczerze zawiedziona, że
nie dał się sprowokować. Toczyli ze sobą tę chorą gierkę od jakiegoś czasu, i
jak się okazało, barman miał zadziwiająco silny charakter, zawsze zostawiając
Dafne na przegranej pozycji w ich niemych potyczkach.
Rozejrzała się z niesmakiem po obskurnym
wnętrzu, rozczarowana, że w lokalu jest niewiele cieplej niż na dworze.
Zmarszczyła okrutnie czerwony z zimna nos, kiedy poczuła przykry zapach
stęchlizny. Oczywiście nie był to jedyny powód. Barman musi przecież zobaczyć
wzgardę Dafne Melanie Greengrass. Może dzięki temu pochyli z pokorą głowę i
zacznie ją traktować z należytym jej osobie respektem.
Mało prawdopodobne.
Objęła
się ramionami. Nie lubiła przychodzić tu sama, ale i tak tysiąc razy bardziej
wolała siedzieć tutaj w towarzystwie barmana i gorącego napoju, niż na dworze.
Przynajmniej przestała się trząść. Mięśniak wlepił w nią swoje małe, brunatne
oczy. Spojrzała na niego z irytacją.
- Co
się tak gapisz? Lepiej zrób mi herbaty. I zanim dotrę do swojego apartamentu,
rozpal ogień w kominku – rozkazała, kierując się na schody i rozkoszując się
swoją wyższością, o której niezaprzeczalnie świadczyło nienawistne spojrzenie
barmana. Sprawiało jej dziką satysfakcję rozkazywanie temu mięśniakowi i temu
drugiemu, staremu. Wkrótce miała przecież odziedziczyć ten lokal na spółkę z
jej przyszłym mężem, co stałoby się rodzinnym interesem Greengrassów i
Malfoyów. Jej matka i Narcyza Malfoy, która pod nieobecność męża skorzystała z
wolności i zajęła się jakimś przynoszącym spore dochody zajęciem, takim jak
współudział w inwestycji państwa Greengrass, wspólnymi siłami „stworzyły” ten
lokal. Gospoda miała być jednocześnie najmodniejszym klubem i przytulnym
hotelikiem, w szczególności dla uczniów Hogwartu. Dafne uśmiechnęła się do
siebie, gratulując sobie genialnego pomysłu, który podsunęła matce. Żaden
prawdziwy Hogwartczyk nie pogardzi dobrą zabawą, a już na pewno nie żaden
Ślizgon. Jej rodzice mieli już zacząć zajmować się lokalem, tak aby do świąt
był gotowy na przyjecie pierwszych gości. Jej apartament był już w pełni przygotowany
i to właśnie dzisiaj miała zobaczyć efekty starań matki. W towarzystwie swojego
chłopaka. Przystojnego. Inteligentnego. Tego, którego miała ochotę zamordować i
który będzie się przed nią tłumaczył, kiedy tylko go zobaczy. Dracona Malfoya.
Skrzywiła
twarz, starając się, aby gorące łzy, które wezbrały w kącikach jej błękitnych
oczu, nie pociekły jej po różowych policzkach. Czasami wszystko wydawało się
iść nie tak jak by tego chciała. Czasami świat walił jej się na głowę, a ona
miała wszystkiego dosyć, dosyć i dosyć.
Draco rozpływał się jak te płatki śniegu w zetknięciu z jej nosem, a ona
znów pozostawała samotna i zła. Na siebie, na niego, na cały świat.
Ich
związek był taki pewny, taki prawdziwy. Czasami chciałaby oddać wszystko, żeby
móc nazwać ich relację szczeniacka miłością, chciałaby dać się ponieść lawinie
namiętności, bez pewności tego, co będzie jutro. Chciałaby mieć pewność, że
Malfoy darzy ja szaleńczym uczuciem, a fakt, iż nie mogła wyczytać tego z jego
nieprzeniknionych oczu doprowadzał ją do pasji. Chciałaby pozbyć się
przyszłości. Tak po prostu. Żeby pozostało jej tylko to słynne tu i teraz,
którego nigdy nie zaznała. Miała za pewnik to, że lada dzień, Draco oświadczy
się jej. Pewnie będą to najbardziej niesamowite zaręczyny świata, gdzieś w
Paryżu, może na szczycie wieży Eiffla, a może w innym niesamowitym miejscu.
Wiedziała, że oboje odziedziczą ogromne fortuny, zdobędą wymarzone posady,
kupią dom. Ona będzie całe dnie spędzała na imprezach charytatywnych, jak na
damę z towarzystwa przystało, on natomiast zapewne w Ministerstwie Magii.
Zaczną się od siebie oddalać i wtedy będzie coraz bardziej tęskniła za
przeszłością. Za chwilami, w których zaskakiwał ją każdym słowem. Zacznie
poszukiwać siebie z dawnych lat, coraz bardziej pogrążając się w swoim
wyimaginowanym problemie. Jako dwudziestopięciolatka pogrąży się w depresji.
Urodzi mu uroczego syna i przestanie już odgrywać jakąkolwiek rolę z życiu
Dracona Malfoya. Przestanie dla niego istnieć, będzie tylko elementem
codzienności, od której tak bardzo będą chcieli uciec. Oboje… ale każde z
osobna. W ciszy, a jednak z niemym krzykiem... W końcu, pewnego dnia, on
powróci do domu, oznajmiając jej, że znalazł kogoś na jej zastępstwo – młodszą,
piękniejszą. Pewnie zadeklaruje, że się zakochał, na co ona zaśmieje się gorzko
w duchu. Bo będzie znała prawdę. Będzie wiedziała, że nie potrafi pokochać.
Nikogo, nawet jej. A w końcu, kiedy Draco zorientuje się, że jego miłość była
tylko złudzeniem, a ich piękny, idealny świat ulegnie zniszczeniu, które
rozkładało go na kawałki przez tyle długich lat - w jednej sekundzie uderzy w
niego świadomość z którą ona żyła przez tyle czasu. I do której nie mogła
przyzwyczaić się nawet przez kilkanaście długich lat…
“Czy możesz usłyszeć te łzy
na mojej poduszce? Teraz krwawię i znów jestem samotna.”
Aby uniknąć skandalu, sekret nie rozejdzie
się, a ona zatrzyma go w sercu, łkając przez całą noc w poduszkę. Wiedząc, że
to jej wina. I, że nie zrobiła nic, żeby pomóc sobie lub jemu. Ale nie mogła… Nie umiała…
Ich synek będzie dopytywał
się, dlaczego tata nie wraca na noc do domu, a ona będzie mu cierpliwie
tłumaczyła, że tatuś jest zapracowany i, że niedługo wróci. Okłamując też
okrutnie samą siebie. Ale dla niej nie będzie to już miało wielkiego znaczenia.
Potrafiła wierzyć w to co chciała i miała pełną świadomość, że właśnie to ją
zniszczy…
„Powinnam znać właściwą
drogę. Stawiałam go na pierwszym miejscu. Myślałam, że zostanie, ale on nie
potrafił przetrwać burzy…”
Przed
jej oczami płynął nieprzerwany potok obrazów przyszłości. Czy to wszystko miało
naprawdę tak wyglądać?
„Z czasem obrazy wyblakną i
zostaną tylko te puste ramy, bezsenne noce i burzliwe dni. Mam dowód na to, że
ludzie się zmieniają. Daleko później uśmiechy pójdą w zapomnienie, zostanie
tylko niekończący się ból i pusta przestrzeń.”
Wspinała
się po śliskich schodach, klnąc siarczyście, gdyż co rusz traciła równowagę i
musiała łapać się poręczy, żeby nie rozbić twarzy o stopnie. W końcu dotarła na
najwyższe piętro.
Zdjęła
z szyi mały, mosiężny kluczyk, wzdrygając się lekko, kiedy dotknęła zimnymi
dłońmi karku, dotychczas chronionego szalikiem przed zimnem. Popchnęła drzwi i
poczuła przyjemne ciepło. Weszła pospiesznie do pokoju, zatrzaskując za sobą
drzwi. Zamknęła się od środka, wciąż czując pewien dyskomfort w przebywaniu tu
samotnie. Samotność. Jedno słowo, tyle odczuć. Czasami tak bardzo jej pragnęła,
a jednocześnie nigdy nie chciała jej doświadczyć. Chwilami naprawdę
potrzebowała spokoju, odosobnienia, ale nigdy, przenigdy nie chciała zostać
porzucona, samotna właśnie w tym znaczeniu. Nie kochana. Tak bardzo bała się,
że pewnego dnia Draco odejdzie, tak jak zrobił to przed laty. Nie dlatego, że
się pokłócą i rozejdą. Nie dlatego, że będą chcieli zrobić sobie przerwę.
Odejdzie dlatego, bo pokocha kogoś innego. A tej miłości nie wystarczy już dla
niej.
Bała
się, że pokocha kogoś naprawdę, uczuciem, którym nigdy nie potrafił obdarzyć
jej.
Bała
się, że pokocha prawdziwie. Bezwarunkowo. Szalenie. Naiwnie. Na wieczność.
Bała
się, że ktoś otrzyma w prezencie pakiet jej
marzeń nawet go nie doceniając. Nie, Granger nie była w stanie docenić tego
co dostała. Hermiona nie widziała w nim tego, co Dafne, dla której Draco był
kimś więcej niż zwykłą miłością. Był jej drugą połówką. Jej jasnym słońcem, jej
świeżym powietrzem. Był jej złocistym wieczorem i srebrzystym porankiem. Był
jej cierpieniem i jej radością. Całym jej światem.
Dlatego
kochała nadal, patrząc jak on odchodzi. Jej miłość. Jej przyjaźń. Jak oddala
się cały jej świat i wszystko co się z nim wiązało, zgarnięte do ostatniego
okruszka przez jedną, z pozoru nieważną, Gryfonkę.
Pozwoliła
mu odejść, jednocześnie trzymając go cały czas przy sobie. Chowając jego twarz
w pamięci, chcąc być blisko niego w każdej chwili. Cierpiała, nie wiedząc gdzie
popełniła błąd, pozwalając Granger wkraść się do ich świata.
Bez
słowa słuchała opowieści na jej temat. Bo
kochała.
Udawała,
że się nie gniewa i że wcale nie jest jej przykro, ignorując serce. Bo kochała szalenie.
Uśmiechała
się, kiedy on się uśmiechał. Dlatego, że była naprawdę szczęśliwa, kiedy on był
szczęśliwy. Bo kochała prawdziwie.
I
kochała, patrząc jak do niej wraca. Widząc jak cierpi przez Granger i czując
jaki ból sprawia jej ten widok. Nie podał powodu rozstania, ona nie pytała. Bo kochała bezwarunkowo.
Bo
kochała cały ten czas i nie przestała, chociaż była w pełni świadoma, że on nie
wraca do niej z miłości. Bo kochała go zawsze i będzie kochać go na zawsze. Bo Dafne Greengrass pokochała go na
wieczność.
Zamknęła
oczy. Obiecała sobie, że nie będzie o tym myśleć nigdy więcej. On wrócił. Nieważne
dlaczego. Bo teraz znowu był. Dla niej.
Rozejrzała
się dookoła, bo pogrążona w beznadziejnej rozpaczy, jaka ją ogarnęła, nie
zwróciła uwagi na wygląd jej apartamentu. Wszechogarniająca biel była niebywale
kojąca, dokładnie tak jak uwielbiała. Westchnęła, pozytywnie zaskoczona, widząc
nieduży salon urządzony w przepychu, ze wszystkim tym za czym tęskniła przez
pełnych pięć miesięcy i czego nie mogła dostać w Hogwarcie. Przeszła do
sypialni połączonej z łazienką, podziwiając przestronne wnętrza. Ogromne łoże z
czterema kolumienkami zachęcało do ułożenia się w wygodnej pościeli.
Porozrzucane na nim kolorowe poduszki wyglądały na żywcem wyciągnięte z baśni z
tysiąca i jednej nocy. Pomiędzy kolumienkami rozwieszony był śnieżnobiały,
niezwykle delikatny, lejący się materiał. Skrzywiła się lekko, wiedząc, że to
robota jej matki, która miała w zwyczaju przesadzać. Odwróciła się, podziwiając
ogromne, zajmujące niemal całą ścianę lustro i wielki kryształowy żyrandol,
który oświetlał pomieszczenie, dopieszczając pokój światłem, jakiego nie
zapewniło późnojesienne słońce.
Podeszła
do toaletki i położyła na niej mosiężny kluczyk, kładąc obok sznur pereł,
zdjęty z szyi. Przeszła przez garderobę pełną kreacji ( z zadowoleniem
stwierdzając, że matka przeniosła większość jej rzeczy z domu) i stanęła w
wyłożonej białym marmurem łazience. Szybko zrzuciła ubrania, zostając w samej
bieliźnie i narzuciła na siebie jedwabny szlafrok. Wróciła do salonu,
zatrzymując się i patrząc przez chwilę na kominek, w którym wesoło tańczył
ogień. A potem uśmiechnęła się szeroko. Apartament był dopełnieniem jej marzeń.
Zaśmiała się perliście, zapominając na chwilę o swojej wściekłości i całym
bólu, który wydostał się z najmroczniejszych zakamarków jej serca. Nigdy nie
potrafiła skupiać się długo na tym złym, a przygnębienie, kiedy tylko ją
nachodziło, odpędzała jak namolna muchę.
Jej
życie było idealne. Piękna, bogata, zakochana. Z wzajemnością. Wolała sobie to
wmawiać, niż poddawać tę kwestię wątpliwościom.
Mogła
mieć wszystko. Oprócz jego miłości, ale to też wolała przemilczeć. Tak przecież
było łatwiej, a ona doskonale wiedziała w co chce wierzyć.
Usiadła
w fotelu, sięgając po porcelanową filiżankę i popijając ciepłą herbatę, zaczęła
jeszcze raz przyglądać się bogatemu wnętrzu. Zapach jej perfum zmieszał się z
wonią białych orchidei – jej ulubionych kwiatów, które przyozdabiały cały
apartament.
Dopiła
herbatę i z brzękiem odłożyła filiżankę. W biegu rzuciła się na łóżko topiąc
twarz w poduszkach. Jasne włosy rozsypały się dookoła, a ona odetchnęła głęboko,
czując przyjemny, liliowy zapach swojego szamponu. Teraz w każdy weekend będzie
mogła odpocząć w luksusie. Zawsze lubiła być ponad innymi. Ale w końcu miała na
nazwisko Greengrass i wygody były nieodłącznym elementem jej życia. To logiczne,
że wszystko co najlepsze należało się właśnie Dafne. Nawet jej siostra - Astoria
nie miała tak dobrze. Bo to Dafne była córeczką tatusia. To Dafne pozyskała
zdolność owijania sobie ludzi wokół palca, którą bezwstydnie wykorzystywała w
każdej sytuacji. I wcale nie uważała się za rozpieszczoną. Po prostu to ona
zawsze była najważniejsza. I tyle. Wcale nie miała zamiaru narzekać. I dopuścić
do tego, żeby ktokolwiek roił to w jej obecności.
Usłyszała
donośne pukanie do drzwi. Zamknęła oczy i starała się zignorować ten odgłos,
domyślając się, że tylko dwie osoby mogą zakłócić jej spokój w tej chwili. A
nie chciała widzieć ani barmana ani Draco.
Pukanie
nasiliło się. Cóż, oczywistym było, że barman nie byłby tak namolny,
szczególnie po jej chłodnym powitaniu. A wiec to musiał być Draco. Niech sobie
poczeka. Ona też czekała.
Puk.
Puk. Puk. Puk. Puk.
Zaczęła
nucić pod nosem melodię, która ostatnio wpadła jej w ucho.
Puk.
Puk. Puk. Puk. Puk.
Przyjrzała
się dokładnie swoim paznokciom, które zdobił bladoróżowy lakier.
Puk.
Puk. Puk. Puk. Puk.
Nawinęła
na palec kosmyk jedwabistych włosów i uśmiechnęła się promiennie do lustra w
toaletce, stojącego naprzeciwko łóżka.
Bach!
Bach! Bach!
Mogła
się tego spodziewać. Malfoyowie nie słynęli z cierpliwości. Zastanawiała się
tylko dlaczego nie użył „Alohomory”, przecież wiedział, że zawsze kiedy na
niego czekała, nie zabezpieczała się czarami.
Zsunęła
się z łóżka i powolnym, kocim krokiem podeszła do drzwi, otwierając je na
oścież. Oparła się leniwie o framugę i ze złośliwą satysfakcją stwierdziła, że
jest wściekły. Uroczo.
-
Pukałeś? – zapytała niewinnym tonem, nie omieszkując zaakcentować pytania
cierpkim grymasem, niemal przypominającym uśmiech. Specjalizowała się w
nieszkodliwej, słodkiej zemście. Draco wlepił w nią poirytowany wzrok, co
oznaczało, iż dopięła swego.
-
Oszalałaś?! – Uniosła brwi na dźwięk jego głosu, dziękując mu za miłe powitanie
miażdżącym spojrzeniem. Powiódł wzrokiem po jej twarzy i na widok grymasu
uśmiechnął się krzywo, odgadując powód jej niezadowolenia.
- A
więc się obraziłaś… – skwitował z rozbawieniem i czułością, przyciągając ją do
siebie. Natychmiast wyrwała się z jego objęć, wstrząśnięta mimowolnym dreszczem
zimna i jednocześnie oburzona jego nonszalancją. Miał paść jej do stóp i błagać
o wybaczenie!
-
Draco, jesteś cały mokry! – mruknęła, nadal udając naburmuszenie, chociaż
prawda była taka, że na jego widok cała złość wyparowała.
-
Tak się składa, że na dworze pada śnieg. – Wzruszył ramionami i zrzucił z
siebie kurtkę. Wyciągnął ręce w jej kierunku.
-
Tak się składa, że czekałam na ciebie w tym śniegu przez pół godziny! –
warknęła i odwróciła się do niego plecami. Zauważyła, że przystanął i zaczął
rozglądać się po apartamencie. Obróciła się szybko.
- I
co? – zapytałam z błyskiem w oczach. Od samego początku była ciekawa jego
reakcji.
-
No… - pokiwał głową z aprobatą. – Niezły.
-
Podoba ci się! – Na jej usta wpłynął uśmiech, a jej jeszcze odrobinę różowy
nos, zmarszczył się lekko. Rzuciła mu się w ramiona, z taką gwałtownością, że
zatoczył się lekko do tyłu.
-
Widzę, że jesień przyniosła zmienne humorki - zażartował, ale ona nie słuchała.
-
Chodź, pokażę ci sypialnię… - szepnęła czule, głaszcząc go po policzku. Nie
protestował.
***
Śnieg
zamienił się w deszcz. Słuchała miarowego odgłosu kropelek bębniących o
parapet. Zatrzęsła się z zimna pod kaszmirowym kocem, pod którym leżała razem z
Draco. Poczuła jego dłoń na ramieniu, a po chwili przyciągnął ją do siebie.
Zetknęli się nosami. Patrzyła mu w oczy, doszukując się śladów uczucia. Muskała wzrokiem jego jasne rzęsy, wiodła spojrzeniem po
bladych tęczówkach, które, ciemnoniebieskie na obwodach, zbliżając się do
źrenicy robiły się coraz jaśniejsze, coraz bardziej stalowo-szare. Liczyła
ciemniejsze plamki, które przypominały jej pojedyncze, malutkie wysepki,
widziane na tafli oceanu z góry. Spuściła wzrok, nagle zasmucona, ale poczuła
jak chwyta ją palcami za brodę i unosi jej twarz do góry, natrafiając na jej
spojrzenie.
-
Wiesz przecież, że cię kocham, Dafne? – zapytał głębokim głosem, który nie
zadrżał ani przez chwilę. Patrzyła jak zaczarowana na jego usta, które
wypowiedziały te słowa, czując jak jej oczy zaczynają się szklić od
gromadzących się w nich łez. Zamrugała kilkakrotnie, nie chcąc uronić ani
kropelki. Płakała tylko w samotności, nie mogłaby znieść myśli, że ktoś może
zobaczyć chwile jej słabości.
-
Też cię kocham. Prawdziwie, bezwarunkowo, szalenie, naiwnie, na wieczność
– wyszeptała jednym tchem, ale on zmarszczył brwi, nie
wiedząc, że te słowa dla niej nabrały innego znaczenia. W jej oczach migotały
dziwne błyski, do złudzenia przypominające lęk. Pochylił się i pocałował ją
delikatnie.
-
Obiecaj mi coś, Draco. Obiecaj mi, że nigdy, przenigdy mnie nie opuścisz. Nie
tylko fizycznie. Obiecaj, że nie przestaniesz
mnie kochać - powiedziała poważnie, patrząc na niego z lękiem. Zaskoczony tym
nagłym warunkiem, pokiwał powoli głową. A więc tego się bała. Ale… jak mógł jej
to obiecać? Jak mógł ręczyć za samego siebie w innym wymiarze? Nikt nie
wiedział co przyniesie przyszłość… Jednak coś w jej spojrzeniu kazało mu ulec.
Może ujęła go jej ufność, może bezbronność. Może chciał wynagrodzić jej ten
potworny ból, który jej zadał, zostawiając ją dla Hermiony. Sam nie wiedział,
co go do tego skłoniło.
-
Obiecuję – szepnął, nie wiedząc dlaczego, jednocześnie widząc przed oczami obraz
ślicznej szatynki, której radosny śmiech wypełniał mu głowę. Wiedział, że jej
też nigdy nie opuści, ale tylko myślami. Zbyt wiele dla niego znaczyła, żeby
mógł przestać ją ranić. A miłość do niej kosztowała zbyt wiele, dlatego ją znienawidził. Za odpowiednią cenę. Cenę jej życia.
***
Nabrała
w płuca zimnego powietrza, przesyconego zapachem zbliżającej się zimy.
Poruszyła się niespokojnie, usłyszawszy
odgłos pospiesznych kroków na kamiennych stopniach. W ciemności zamajaczyła
szczupła sylwetka jej przyjaciela.
- A
więc przyszedłeś… – rzekła cicho, a w jej głosie zbłąkały się nuty figlarnego
rozbawienia, współgrające z wyrazem jej twarzy. Odkąd zamieszkała w osobnym
dormitorium widywali się bardzo rzadko, spotykając się pod osłoną nocy tutaj,
na szczycie wieży Astronomicznej. Nie powiedzieli nikomu, nawet Ronowi. Ale
nikt nie był w stanie zrozumieć, że dzielili ze sobą nie jeden sekret, tak
jakby połączył ich wspólny ból, który musieli przeżywać każdego dnia, obojętnie
czy razem, czy z osobna.
-
Przyszedłem. – Harry usiadł obok niej, obejmując przyjaciółkę ramieniem i
przyciągając do siebie. Oparła głowę o jego ramię i automatycznie sięgnęła po
jego doń. Spletli palce, a ona jak to miała w nawyku, opuszkiem kciuka
pogładziła wypukłą bliznę – pamiątkę po niekonwencjonalnych metodach karania
uczniów przez Dolores Jane Umbridge. Powiodła palcem po drobnych literkach,
układających się w napis „Nie będę opowiadać kłamstw.” Prychnęła cicho. Nawet
Ministerstwo Magii było po przeciwnej stronie. Niekoniecznie po stronie zła.
Było gdzieś daleko, na peryferiach rzeczywistości, która ich otaczała. A zdaniem Hermiony, ci którzy nie wstawili
się do walki, byli nikim. Bo czy można być bezstronnym obserwatorem w obliczu
kłamstwa? To byli ludzie pozbawieni uczuć wyższych, którzy mogli stać się tylko
potworami, obserwując krwawy spektakl, niczym widownia śledząca walki w
Koloseum. Bo w razie nieuchronnie zbliżającej się przegranej, nie tracili nic.
A
oni, ludzie, których znała i kochała, opowiadając się po stronie dobra,
kontynuowali tę bezsensowna walkę. Chociaż nie sądziła, aby mogli postępować
inaczej w obliczu nadchodzącej wojny.
Harry,
jakby czytając jej w myślach, wypuścił ze świstem powietrze.
-
Nie wszystko jest takim, jakie się wydaje – powiedział spokojnie, ale ona
poruszyła się niecierpliwie.
-
Gdzieś już to słyszałam.
-
Zakon mówił… - Czasami zastanawiała ją jego naiwność i bezwarunkowe oddanie do
ludzi, którzy stali rzekomo po ich stronie. Ona już dawno przestała wierzyć,
ufać. Nie pozwalała karmić się kłamstwami, wmawiać sobie to, co chciała
usłyszeć. Miała wrażenie, że ona sama na świecie ma klarowny pogląd na
sytuację, od miesięcy koloryzowaną przez autorytety. Ale co miał im powiedzieć
Dumbledore? Że są bez szans? Że zginą? Odbierając im resztki nadziei miał ich
wysyłać na wojnę z góry przesądzonym wynikiem?
- To
nie ma znaczenia, Harry…
-
Nie wierzysz w Zakon? - W ciemnościach
nie dostrzegła wyrazu jego twarzy, ale miała wrażenie, że wysoko uniósł brwi w
geście niedowierzania. To śmieszne, że ta łatwowierna Hermiona Granger
sprzeciwia się słowom przełożonych… Ironizuje ich nadzieję, mimowolnie siejąc
dookoła pesymizm. Zmieliła się wraz z czasami, a jej świadomość porażki wzrosła
wprost proporcjonalnie do przyrostu zła i kłamstwa na świecie. Dlaczego
ostatnia osoba, która mogła uwierzyć, wycofała się? Bo wyrwano jej pierwszą i
ostatnią szansę na lepsze jutro. Na własne życzenie pozwoliła nienawiści zająć
się skwapliwie jej sercem, a to wszystko, żeby ratować tych, których kochała. I
taka osoba miała znaleźć w sobie pokłady wiary? Wszystko ma swoje granice, a
ona już dawno swoje przekroczyła.
-
Zakon, Dumbledore… oni mówią różne rzeczy, Harry, a my ciągle błądzimy… Wierzę
w ciebie, nie w nich. – Uśmiechnęła się lekko, chcąc dodać mu otuchy, chociaż
wiedziała, że zadaje sobie ten trud na marne. W świetle gwiazd widać było tylko
zarys jej twarzy. Ale dlaczego nie warto próbować? Zawsze znajdzie się ktoś,
kto odczyta ten uśmiech, niekoniecznie potrzebując światła. Zawsze znajdzie się
osoba, która powiedzie po twojej twarzy palcem i wyczuje pod palcami uniesione
kąciki ust, tak jak Harry w tym momencie. Zawsze znajdzie się jakieś trzecie
wyjście…
-
Wszyscy na mnie liczą. A ty nawet nie wiesz jakie to trudne, Hermiono… - Poczuła, jak zacisnął dłonie w pieści.
- Ja
na ciebie nie liczę Harry, ja w ciebie wierzę. I wiem, że sobie poradzisz.
Zawsze sobie radziłeś. – Pogłaskała go po twarzy wierzchem dłoni, patrząc
cierpliwie w ledwo widoczne w ciemności zielone oczy, w których odbicia gwiazd
migotały niczym świetliki. Jaką nadzieją i mocą napełniała ją świadomość, że
jest na tyle silna, mogąc służyć za podporę komuś innemu. Komuś kogo kochała
bezwarunkowo, dając z siebie wszystko i nie oczekując niczego w zamian.
Przyjacielowi. Zwierzchnikowi. Harry’emu.
-
Boję się, że jeśli coś zawalę… - Głos mu się załamał. Przytuliła czoło do jego
piersi, on ukrył twarz w jej włosach. Splotła dłonie na jego karku, słuchając
miarowego bicia jego serca. Przez chwilę milczała, ale zreflektowała się
szybko, a jej głos zabrzmiał zadziwiająco stanowczo.
-
Nie zawalisz.
-
Hermiona… Nie ważne ile ludzi będzie za mną stało, muszę to zrobić sam,
rozumiesz?
- Rozumiem
– powiedziała spokojnie, odsuwając się i zaglądając mu ponownie w oczy. Zielone
tęczówki błysnęły, odbijając światło gwiazd.
- I
dalej mi ufasz? I dalej wierzysz? – pytał natarczywie, doskonale wiedząc jakiej
potrzebuje odpowiedzi. Nie jaką chciał usłyszeć. Jaką potrzebował usłyszeć,
żeby podnieść się na duchu.
-
Tak. - Nadal zaskakiwał go jej stanowczy głos.
-
Dlaczego? – drążył, ale Hermiona tylko westchnęła przeciągle.
-
Siedzimy w tym razem, pamiętasz? – Uniosła ich splecione dłonie, a Harry
uśmiechnął się lekko na wspomnienie tamtego spotkania, kiedy to sam pocieszał
ją, powtarzając wypowiedziane przed chwilą słowa. Przypomniało mu się także w
jakich okolicznościach musiał ją pocieszać i zmieszał się nieco.
- Za
dużo marudzę, i tak nie straciłem w tej bitwie tyle co ty…
-
Daj spokój, To nic ta… – opuściła głowę, ale on przerwał jej, unosząc jej twarz
palcami i starając się uchwycić uciekające spojrzenie.
-
Nie mów, że to nic, Hermiono. Wiem, że jesteś odważna i twarda… Ale nie udawaj
dzielnej. Chociaż przy mnie. To jest wojna i jeśli chcesz to płacz, a ja nie
będę tego oceniał. Czuję się współodpowiedzialny za to co się stało. W końcu
straciłaś wszystko, żeby uratować mnie, żeby uratować swoich przyjaciół…
-
Harry, daj spokój, to nie twoja wina. I tak to mogłoby się stać. A gdyby nie
ty… To skończyło by się znacznie gorzej – powiedziała stanowczo i zamilkła na
moment, a potem dodała twardym, nieswoim głosem, który Harry słyszał już kilka
razy w przeszłości, kiedy coś co miała powiedzieć przychodziło jej z
trudnością: - Poza tym dlaczego miałabym się mazać, słabnąć? Pogodziłam się z
tym, co się stało. Dalej śnią mi się koszmary, ale już się tym nie przejmuję.
Odróżniam przeszłość i przyszłość, rozumiesz?
-
Rozumiem, ale…
-
Żadnych „ale”. Jest tylko jedna rzecz, której szczerze żałuję, ale i tak nie
mogę z tym nic zrobić. Żałuję, że Draco nie wie nic o przepowiedni, a tak jak
ja musi uporać się z bólem, jaki sobie zgotowaliśmy nawzajem…
-
Ale on nie może się dowiedzieć… - mruknął ostrzegawczo Harry, przez krótki
moment współczując Malfoyowi owej nieświadomości o której mówiła Hermiona.
-
Nie może. I nie dowie się. Nigdy – szepnęła Hermiona, nawet nie wiedząc, że owy
blondyn, wokół którego oscylowały tematy dzisiejszego wieczoru, sam kiedyś
wypowiedział te same słowa…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz