9 września 2014

Spojrzenie arystokraty, rozdział dziesiąty, ostatni.



 Lord Voldemort zgodnie z przepowiednią został zabity przez Harry’ego Pottera. Dobro zwyciężyło. Hermiona Granger, trafiona dość groźnie wyglądającą klątwą, trafiła do Kliniki św. Munga. Obrażenia okazały się niebezpieczne, jednak magomedycy sobie z nimi poradzili i po kilku tygodniach stwierdzili, że dziewczyna może już normalnie funkcjonować. Pod wejściem do szpitala czekał na nią Draco Malfoy z bukietem czerwonych róż i małą paczuszką, którą nabył kilka dni wcześniej u najsłynniejszego jubilera w kraju. Kto wie, czy nie był to pierścionek zaręczynowy czy tylko ładne kolczyki?
W wojnie z Voldemortem poległo wielu oddanych przyjaciół, a także wiernych ludzi Zakonu Feniksa. Lucjusz Malfoy zginął z rąk pewnej Śmierciożerczyni, swojej szwagierki, w pełni oddanej Czarnemu Panu, broniąc zawzięcie drobnej  dziewczyny, która wkrótce potem miała stać się jego synową.
Wśród poległych znalazł się także Severus Snape, który zginął z rąk samego Lorda Voldemorta, i wielu, wielu innych przyjaciół, którzy bohatersko oddali życie, walcząc o lepszy świat.
Niespełna rok później, Harry i Ginny wzięli ślub. Ron nigdy nie znalazł nikogo z kim chciałby dzielić życie. Swój ból topił w pracy, w Ministerstwie. 
Kilka lat później, po ślubie, Hermiona i Draco zamieszkali w ładnej rezydencji na obrzeżach Londynu. 
Ta historia była tylko jedną z wielu, jakie przydarzyły się Hermionie i Draco, a także stała się ona wstępem do ich dalszego życia…


 

Moje centrum wszechświata.



            Z pewnością miała w sobie coś specjalnego. Tak, ona była tak wyjątkowa, jak nasza miłość. Miłość Ślizgona i Gryfonki. Miłość, która z zasady nie miała szans na przeżycie. A jednak jej się udało – gorące uczucie, które połączyło dwie dusze, na tyle mocno, żeby każda z nich stała się dla drugiej wszystkim. 
Z czułością patrzyłam na blade oblicze jasnowłosego aniołka, owiniętego kocem i spoczywającego bezpiecznie w moich rękach. Karmazynowe usteczka były delikatnie rozchylone, jakby w delikatnym uśmiechu, kiedy natrafiły jej piękne czekoladowe oczęta natrafiły na moje. Była niezaprzeczalnie niezwykła. Delikatna jak płatek róży, a jednocześnie silna, co mówiło jej dumne, odziedziczone po mnie, spojrzenie. Jej buźka przyciągała spojrzenia jak magnes, wywołując westchnienia zachwytu nawet u obcych.
    

Pamiętałem ten dzień jak żaden inny, w swoim dwudziestoletnim życiu. Zachwyt w jej oczach, kiedy ujrzała mieniącą się w słońcu, przyozdobioną diamentami obrączkę, a jednocześnie strach przed tym co miało się wydarzyć. Ale byłem pewien jak jeszcze nigdy w życiu, że ani razu nie pożałowała swojej decyzji, że ani razu w jej oczach pojawiły się przez to łzy. Była szczęśliwa, a tylko to mi wystarczało, żeby żyć. Bo to ja potrafiłem ją uszczęśliwić.
    

Nigdy nie mogłabym zapomnieć tego wydarzenia. Nie, żebym chciała je zapominać. Sam poranek był upalny. Wypisali mnie wtedy z kliniki św. Munga. Miał na mnie czekać przy wejściu do budynku. Wyszłam, ale jego tam nie było.
Nagle, silne ręce objęły mnie w pasie, a jego oddech połaskotał mnie w szyję. Wziął moją dłoń w swoją i niemal z nabożną czcią złożył na niej pocałunek. I wtedy wyjął pierścionek mieniący się w słońcu wszystkimi możliwymi barwami, a następnie zadał to pytanie. Pytanie, które już na zawsze miało odmienić moje życie.
  

Moment kiedy jej usta wypowiadały słowo „tak” był jednym z najszczęśliwszych chwil w moim życiu. Gdybym miał sporządzić listę takich „satysfakcjonujących” wydarzeń, ona znalazła by się z pewnością na każdej pozycji. Bo wszystko z nią związane mogło przynieść mi radość. Była niczym moje słońce, przeganiające chmury.
  

On był jak bezksiężycowa noc, ja jak bezchmurny dzień. Najciemniejszy i najjaśniejsza. Czerń i biel. Ślizgon i Gryfonka. Wzięliśmy ślub, zaledwie kilka miesięcy później. Byli na nim wszyscy nasi znajomi. Oprócz jednej osoby. Nie zjawił się tylko Ron, tłumacząc się natłokiem pracy. Wiedziałam, że wymyśla, ale nie miałam mu tego za złe. Wiedziałam też, że nadal mnie kocha, nawet jeśli jego miłość była tylko dla zaspokojenia wyłącznie jego potrzeb. Rozumiałam, że nie mógłby znieść widoku mnie, przynależącej do kogoś innego, ba! Wychodzącej za mąż za jego wroga! Nie chciałam, żeby cierpiał. Był dla mnie ważny, znaczył wiele, może nawet zbyt wiele, zważywszy na okoliczności w jakich się rozstaliśmy. Na szczęście ślub i wesele bez jego obecności, nie straciły na wartości. Wyraz twarzy Draco, jego spojrzenie, kiedy szłam do ołtarza, przerażało mnie, ale jednocześnie sprawiało nieśmiałą satysfakcję.
   

W długiej białej sukni wyglądała jak anioł. Nie, to zbyt mało powiedziane. Swoim blaskiem, sprawiała, że przyćmiłaby nawet pozaziemską istotę. I jak ona na mnie wtedy patrzyła! Jakby chciała pochłonąć mnie w całości jednym spojrzeniem. Wcale mi to nie przeszkadzało, chciałem jak najszybciej zabrać ją ze ślubnego kobierca i obdarzyć w pełni swoją miłością… Musiałem tylko przeczekać ten moment, załatwić formalności. Musiałem uzbroić się w cierpliwość, a potem ją porwać w najpiękniejszą podróż poślubną, jaką mogłaby sobie w życiu wymarzyć…
  

Pojechaliśmy na Hawaje. Był to taki bardzie wybór na chybił trafił. Miejsce nie było ważne, liczyło się tylko to, że mieliśmy być tam tylko ja i on.
Byliśmy tam długo, o wiele dłużej niż zamierzaliśmy. Ale cóż, byliśmy młodym, szczęśliwym małżeństwem – było nam wolno! Pamiętam tylko, że było niewiarygodnie gorąco, i w dzień, i w … nocy. Te były niesamowite, pełne oddania, niezapomniane. Ale na ich wspomnienie mogę się tylko tajemniczo uśmiechać. Bo to był wspólny sekret. Po kilku tygodniach od naszego powrotu, zaczęłam mieć jednoznaczne, poranne mdłości.
  

Nie zapomnę nigdy tych chwil, kiedy chodziła po domu z ogromnym jak balon brzuchem i miała dziwne upodobania kulinarne. Jej humorki dawały się we znaki, ale nigdy nie sprawiły przykrości żadnej ze stron. Byliśmy nad wyraz zgodni. Może inaczej – bez przerwy się kłóciliśmy. Ale to nie tak, że się nie kochaliśmy – każdy wybuch gniewu, tylko potęgował naszą czułość, pogłębiał miłość. Nie mogłem oprzeć się fali czułości, kiedy okładała mnie po głowie dwutomową encyklopedią magicznych grzybów. I oboje zawsze wiedzieliśmy, że „parszywiec” i „gumochłon” to najbardziej pieszczotliwe określania jakimi można było obdarzyć współmałżonka.

 
I w końcu nadszedł ten dzień. Ból nie odstępował mnie przez kilkanaście długich godzin, ale on cały czas trzymał mnie za rękę. Był opiekuńczy i przerażony jak nigdy. Szeptał mi do ucha pocieszające słowa, mając nadzieję, że mi pomogą. Pomagały…

 
Darła się wniebogłosy, jak nigdy. Przerażała mnie. Wrzeszczała na wszystkich dookoła. Nie wiem czy tego nie pamięta, czy zwyczajnie się wstydzi – nieważne, bo i tak będę jej to wypominał jeszcze przez wiele lat. Wiem tylko, że wyglądało to przekomicznie. Objeżdżała mnie równo, a chwilę później, jakby nieświadoma tego, łapała mnie za rękę, zaciskając z bólu pobielałe wargi, i szepcząc jak bardzo mnie kocha.
  

Los obdarzył nas największym szczęściem - mieliśmy córeczkę! I to jaką piękną! Była taka podobna do Draco. Pokochałam ją tak mocno, że stała się kolejną planetą, dookoła której miałam krążyć niczym satelita dookoła swojego księżyca. Była moim centrum wszechświata.
  
Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem, była jeszcze czerwona i zapuchnięta, ale później już opatulona w ciepły kocyk, spoczywała w ramionach matki. Hermiona oddała mi zawiniątko, a ja? Szczerze się przeraziłem. Wydawała się taka krucha, jakbym miał ją zaraz zgnieść. Moja żona (nadal  to tak dziwnie, ale przyjemnie brzmi) słysząc moje spostrzeżenia, tylko roześmiała się serdecznie, ale zaraz pokiwała przytakująco głową. Rozumiała mnie jak nikt inny.

  
Draco wyglądał jak mały chłopiec, kiedy brał na ręce malutką. Wyglądał tak zabawnie i uroczo. Czułam, że będzie dobrym ojcem, choćby dlatego, że sam pamiętał lata swojego dzieciństwa, które nie były najwspanialszym okresem. I owszem, Gabby była szczęśliwa. W wieku jedenastu lat oczywiście dostała list z Hogwartu i wkrótce potem, 1 września, pojechała ekspresem Hogwart do szkoły Magii i Czarodziejstwa. Byliśmy nie mniej podnieceni niż ona, kiedy się z nią żegnaliśmy na peronie. I potem, kiedy napisała w liście, że jest w… Ravenclaw, czego oboje się nie spodziewaliśmy i że dobywa same W (wybitny), widocznie dziedzicząc talent po mnie (Draco upiera się, że po nim, doprawdy nie mam pojęcia skąd te wnioski) i że znalazła przyjaciół… A my? Może to zabrzmi banalnie, ale my żyliśmy po prostu szczęśliwie, nawet nie spodziewając się, że pewnego wiosennego poranka, okaże się, że do naszego rodzinnego grona dołączy jeszcze jedna mała istotka…
Byliśmy najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi.
 
     

KONIEC.

3 komentarze: